Gdy sędzia Weinberger zagwizdał w czwartek po raz ostatni, bardzo ciężko powstrzymać mi było negatywne emocje. Dawno nie byłem tak zły, rozgoryczony, wściekły i zaskoczony jak po ostatnim niechlubnym występie Kolejorza. W swoim krótkim, 19-letnim życiu widziałem już wiele porażek polskich zespołów. Dlaczego zatem zwycięstwo wprawiło zarówno mnie, jak i innych fanów polskiego futbolu w taką gorycz?
Brak jakichkolwiek ambicji
Jeśli przegrałeś dwumecz, grając na pełnej intensywności, bo byłeś po prostu słabszy, to fani nie będą mieli ci tego za złe. Kibice kochają swoich piłkarzy za wolę walki i zostawione na murawach litry potu. Każdy sympatyk swojej ulubionej drużyny kocha, gdy gracze „jeżdżą na dupie”, nie odstawiają nogi, wręcz podgryzają swoich rywali. Takie porażki można wybaczyć, a zwycięzców podobno się nie sądzi.
Ja jednak zamierzam wydać ten niesprawiedliwy wyrok. Bo Lech nie posiadał ani grama ambicji. Piłkarze wyszli na murawę z przekonaniem, że starcie z „amatorami z Islandii” wygra się samo. A tu guzik! Goście udowodnili, że braki w talencie piłkarskim spokojnie można nadrabiać odpowiednią motywacją i zacięciem. I nie obchodzi mnie żaden postęp islandzkiego futbolu, który spowodował problemy naszym „grajkom” od siedmiu boleści.
Dogrywka była zwykłym upokorzeniem. Lecha uratowali dwaj najwięksi przegrani początku sezonu, czyli Kristoffer Velde i Filip Marchwiński. Po zdobyciu bramki Norweg potrafił nawet uciszać kibiców, pokazując im, że się mylili. Przypomnę, to gol z mistrzem Islandii, a nie Azerbejdżanu, dający czwartą rundę eliminacji do Ligi Konferencji Europy. To nie Liga Mistrzów Panie Kristoffer, my już gramy o co innego.
Celowa nieskuteczność
Kolejorz miał mecz pod kontrolą, a mimo tego nie chciał postawić kropki nad „i”. To go nie interesowało, bo tak dużą nieporadność w tercji ataku nie można usprawiedliwiać zniżką formy lub słabością zawodników. Żeby być tak niekompetentnym, trzeba tego wręcz pragnąć.
Lech zatem chciał tego bardzo. Kolejorz ośmieszał się kolejnymi kontrami, w których wychodzili po czterech na jednego. Islandczycy nie potrafili nadążyć za akcją, bo ich przygotowanie motoryczne powinno (w zasadzie nawet prawie było) być cztery razy gorsze od gospodarzy. Tak w istocie się działo, ale dla naszych orłów nawet ten argument był niewystarczający.
Brak pomysłu na grę
Nawet nie będę pastwić się nad trenerem Johnem van den Bromem. Szkoleniowiec i tak jest dumny ze swoich piłkarzy, rzucając frazesy o ważnej wygranej dodającej pewności siebie. Jedyne, z czego można się po cieszyć, to z punktów do rankingu, które jakimś cudem Lech zdołał dowieźć do końca pojedynku.
Źródło: LechPoznan/ twitter
Lechici po przyjściu nowego trenera mieli zyskać mnóstwo polotu w ataku. Paradoksalnie, dotychczas najlepsze spotkanie w wykonaniu drużyny to pierwsze spotkanie z Qarabagiem Agdam wygrane 1:0. To przecież tam Holender miał najmniej czasu na posklejanie drużyny. Mimo tego, poznańska ekipa potrafiła wtedy jeszcze grać z jakimkolwiek pomysłem. Mieli tam sporo szczęścia, ale umieli cokolwiek ugrać.
Luksemburski potentat
Był mistrz Gruzji, mistrz Islandii, teraz czeka nas mistrza Luksemburga. Czy F91 Dudelange powinno być w ogóle rozpatrywane jako przeszkoda na drodze poznaniaków? Historia udowadnia nam, że… jak najbardziej. Już Legia Warszawa miała rozjechać znacznie słabszą drużynę, która ośmieszyła ich na parę dobrych lat. Lech więc nie ma przed sobą łatwej przeprawy.
W zasadzie nie miałby, gdyby grał jakąkolwiek piłkę. Na dzisiaj nie jestem w stanie powiedzieć, że to polski team jest faworytem w starciu z teoretycznie „słabszym” rywalem. W Lechu nie ma żadnego światełka, po ekipie mistrzów Polski został jedynie zawalony tunel. Nie chce mi się wierzyć, żeby ktokolwiek dał radę odkopać tę górę kamieni. Poznaniacy to beznadziejny aktor, który mimo słabych występów ciągle dostaje rolę w prestiżowych sztukach. W końcu jednak miarka może się przebrać, a europejski właściciel teatru może go z niego wyeliminować. Zamiast głównej roli, opadną jedynie nadzieje na dobre przedstawienie. Kurtyna.