Tak samo jak przed tygodniem, tak i w ten czwartek najtrudniejsze zadanie czekało zdobywcę Pucharu Polski. Legia Warszawa w pierwszym meczu zremisowała na wyjeździe z Banikiem Ostrava. Wszystko było w ich rękach. Wojskowi weszli w mecz na wysokiej intensywności i z iście ofensywnym nastawieniem i dali radę.
Choć mecz był na Łazienkowskiej, to ze względu na zamkniętą Żyletę wsparcie z trybun było ograniczone. Wydawało się jednak, iż mimo braku dwunastego zawodnika w pełnej okazałości, legioniści dadzą radę szybko strzelić bramkę i ustawić mecz. Dali radę, bo Jean-Pierre Nsame do bramki trafiał przed przerwą dwukrotnie – za każdym razem jednak sędzia musiał anulować gola z powodu pozycji spalonej Kameruńczyka. W pierwszej sytuacji za długo z podaniem zwlekał Rafał Augustyniak, przy drugiej zaś delikatnie spalił dogrywający napastnikowi Paweł Wszołek. W drugiej połowie mu się udało, ale ile trzeba było się namęczyć.
To nie były jednak wszystkie sytuacje Legii w pierwszej połowie. Dobry strzał Ryoya Morishity obronił Dominik Holec, próbę z bliska Augustyniaka wybijał sprzed bramki stopera, a główkę Wszołka także wyjął bramkarz. Ofensywnie warszawianie wyglądali naprawdę przyzwoicie, a sam mecz stał na wysokim poziomie. Pechowo, bo od 15. minuty przy Łazienkowskiej prowadził Banik, gdy Kacpra Tobiasza strzałem z półobrotu pokonał Erik Prekop. Trochę szczęścia mieli w tej sytuacji Czesi. Prócz tego groźniej w polu karnym gospodarzy zrobiło się jeszcze raz – znów próbował Prekop, tym razem głową, ale Tobiasz zdołał odbić jego próbę.
Legia odrobiła
Nie można było jednak marnować okazji w nieskończoność. Głodny bramek Nsame nie mógł się zatrzymać i wreszcie dopiął swego. W 54. minucie dobrym podaniem obsłużył go Bartosz Kapustka, a goleador Legii pewnie umieścił piłkę w siatce. Celowo użyłem tu słowa goleador, bo to trzeci mecz z golem kameruńskiego napastnika w tym sezonie.
Legia dojechała więc z powrotem do ekipy gości i można było odkurzyć marzenia o zwycięstwie. Marzenia, które miały umocowanie na boisku, bo Legia po prostu była lepsza. Od początku meczu warszawianie przeważali i w 75. minucie udało się wbić gola na 2:1. Strzelcem – rywal, którym wysłużył się Morishita. Długa piłka od Steve’a Kapuadiego, świetne zgranie piętą Vahana Bichakhchyana, a Japończyk minął bramkarza i dograł piłkę wzdłuż linii. Tam trafiła pod nogi stopera Baniku – Karela Pojeznego – który tak się zestresował, że wbił piłkę do swojej bramki. Lepiej to się chyba nie mogło ułożyć dla polskiej drużyny. Wystarczyło dowieźć korzystny wynik.
A to nie okazało się takim łatwym zadaniem. W końcówce na bramkę ruszył Prekop, zagrał piłkę z Dennisem Owusu i padł w polu karnym po faulu Wszołka. Z jedenastu metrów pomylił się jednak David Buchta. Strzał był niecelny, ale nawet jeśli Czech posłałby piłkę w światło bramki, to Tobiasz na 99% zdołałby ją odbić. Poza tym mówi się, że szczęście sprzyja lepszym. W końcówce meczu jeszcze sytuację sam na sam fatalnie zmarnował Ilya Shkurin, jednak jego pudło nie okazało się pechowe w ogólnym rozrachunku.
Legia wykonała swoje zadanie w bardzo dobrym stylu. Od początku agresywniejsza, bardziej intensywna i bardziej zdecydowana. Jak tydzień temu można było psioczyć na grę Wojskowych, szczególnie w pierwszej połowie, tak w Warszawie ręce same składały się do oklasków. Drużynowo i indywidualnie było to bardzo dobre spotkanie.