Wyobraź sobie, że dostajesz powołanie na eliminacje do Mundialu, a następnie szansę debiutu w jednym ze spotkań. I to od 1. minuty, u boku najlepszego napastnika świata. Podczas meczu gołym okiem widać, że twój zespół jest w dołku — zaczyna tracić prowadzenie oraz przestaje prawidłowo funkcjonować. Pojawiasz się znikąd, wyprowadzasz swoją reprezentację na prowadzenie i nagle masz swoje „pięć minut”. To właśnie tego wieczoru spotkało Adama Buksę, o którym najprawdopodobniej wspomni dzisiaj każdy dziennikarski portal o tematyce piłkarskiej.
Można powiedzieć, że Adam spełnił dzisiaj swój mały amerykański sen na polskiej ziemi. Mimo wszystko nie był to idealny występ Adama, ba! Do ideału było naprawdę daleko. W momencie strzelenia bramki (44. minuta) Buksa miał 13 kontaktów z piłką, 5 strat i 1 (!) wygrany pojedynek. Czy ktoś po jego golu (i to jeszcze w debiucie) będzie na to zwracał uwagę? Oczywiście, że nie.
Adamowi trafiła się okazja, dzięki której spełnił jedno ze swoich marzeń, ale przy tym był to dla niego poważny egzamin, z którego z kolei wyszedł obronną ręką. Na pewno miał swoje zadania do wykonania czy wytyczne od trenerów, ale cholera — to jest napastnik. Na samym końcu i tak będziemy go rozliczać ze zdobytych bramek, a jedną dzisiaj udało mu się zdobyć — i to niemałej wagi.
23 mecze, 10 bramek i 2 asysty w MLS. Nie wiem, co czeka w najbliższych miesiącach Adama, ale jego kariera nabiera rozpędu. Ma już 25 lat, więc nie mówimy tu o młodym talencie, ale o gościu, który ma jeszcze szansę na zrobienie „niezłej” kariery w Europie. Mateusz Klich już nam udowodnił, że na to nigdy nie jest za późno.
fot. ZT Graphics