Śląsk Wrocław w 1. lidze. Koniec oszukiwania przeznaczenia [OPINIA]

Już podczas rundy jesiennej tego sezonu PKO BP Ekstraklasy było wiadomo, że Śląsk Wrocław będzie się rozpaczliwie bić o utrzymanie. Ta walka przy tym była przez wielu skazana na porażkę. Nic w tym dziwnego – 10 punktów w 18 meczach nie ma prawa napawać optymizmem. Na wiosnę podjęto szereg działań, by zapobiec spadkowi – nowy trener, dyrektor sportowy oraz dotacja (kolejna) od miasta. To wszystko, jak się okazało, na nic. Szans wrocławianom na utrzymanie nie dają już nie tylko dziennikarze, ale i matematyka. To nie jest dzieło przypadku – na ten spadek Śląsk konsekwentnie pracował przez kilka lat.

Fatalna jesień główną przyczyną degradacji

Nie ulega żadnym dyskusjom, że WKS zasłużył na ten spadek. Sportowo na kanwie całego sezonu prezentowali się najgorzej. Wprawdzie poprawili się wiosną, jednak beznadziejną jesienią zawalili sobie w zasadzie cały sezon. Odszedł Nahuel Leiva za niezłe pieniądze, które wydawałoby się, Śląsk spożytkuje mądrze. Nic z tych rzeczy. Żaden jesienny transfer Śląska nie może być uznany za udany. Jedynie Arnau Ortiz, a po dłuższym czasie i Serafin Szota mogą otrzymać etykietę przyzwoitego ruchu Davida Baldy.

REKLAMA

Największą bolączką Śląska był brak napastnika na poziomie Erika Expósito. Jeszcze w poprzednim sezonie wiadomo było, że Hiszpan odejdzie za darmo. Ściągnięto trzech napastników, ale żaden nie spełnił pokładanych nadziei. Sebastian Musiolik? Wybitnie nieskuteczny. Jakub Świerczok? Podobnie. Junior Eyamba? Lepszych znajdziemy w okręgówce.

1 zwycięstwo w 18 meczach – to żenująco słaby bilans. A mówimy tu nie o zespole, który wgramolił się do Ekstraklasy poprzez baraże, a wicemistrzu kraju, który mógł nawet i wygrać ligę, o co walczył do ostatniej kolejki. Bądźmy szczerzy – Śląsk nie jest klubem, który powinien co rok drżeć o ligowy byt. Na papierze to ekipa, która spokojnie powinna zajmować miejsce w środku tabeli. Tylko właśnie, papiery nie grają, a marni piłkarze, których czeski bajerant dobrał do zespołu, ku wielkiemu jego zdziwieniu nie spełnili pokładanych nadziei.

Była wiara i nadzieja, to Śląskowi nie wystarczyło

Wiosna, choć nie wystarczyła do utrzymania, była o niebo lepsza w wykonaniu Śląska. Ogromne słowa uznania należą się trenerowi Ante Šimundžy, który był w stanie poukładać ten zespół. Pod wodzą Słoweńca Śląsk przegrał „jedynie” 6 z 14 meczów. Ze wszystkich drużyn walczących o utrzymanie Śląsk grał najładniejszą dla oka piłkę. Nie wyglądali jak typowy zespół z dołu tabeli, który stara się przepychać mecze, byle wynik się zgadzał. Wrocławianom nie brakowało wigoru, polotu i przede wszystkim wiary w to, że da się wyjść z tak beznadziejnej sytuacji.

Pochwały należą się również Rafałowi Grodzickiemu, który zimą z piłkarskich peryferii wyciągnął nowego goleadora – Assada Al Hamlawiego. Palestyńczyk ze szwedzkim paszportem strzelił łącznie 6 goli, czyli więcej, niż wszyscy napastnicy sprowadzeni przez Davida Baldę. Razem wzięci. Grodzicki ściągnął również kilku innych graczy, którzy byli całkiem użyteczni, jak José Pozo czy Marc Llinares.

Moim zdaniem gwoździem do trumny była kontuzja Petra Schwarza, absolutnego lidera WKS-u. Lidera, którego zespół znad Odry potrzebował jak tlenu po odejściu Expósito i Nahuela. Wiedziałem, że to będzie spore osłabienie dla klubu, ale nie sądziłem, że aż takie. Jadąc z akredytacją do Wrocławia na mecz z GKS-em Katowice, spodziewałem się ciężarów. Byłem zdziwiony jednak tym, że zagrali na poziomie jakiejś Chojniczanki czy innej Wisły Puławy. Zespół, który przecież nie tak dawno zatrzymał u siebie Lecha Poznań, parę tygodni później nie potrafił oddać choćby celnego strzału. Nawet tak marnego, że bramkarz musiałby zostać w Katowicach, żeby tego nie obronił. I to w moim odczuciu był punkt zwrotny w walce o utrzymanie. Z wrocławian uszło powietrze, brakowało na boisku lidera. Na derby z Zagłębiem Lubin jeszcze zdołali się zmobilizować, ale to nie był już ten sam zespół.

Śląsk kiedyś musiał spaść – ryba psuje się od głowy

Jak wyżej wspomniałem, spadek Śląska jest konsekwencją długotrwałej, wytężonej pracy władz klubu, prowadzące go w tę stronę. To był 3. sezon w ciągu 4 lat, w którym zespół z Dolnego Śląska uciekał katu spod topora. Winę za tę kompromitację ponosi każdy zaangażowany w klub. Patryk Załęczny, David Balda, piłkarze Śląska, trochę też Jacek Magiera. Jednakże głównym winowajcą degrengolady w Śląsku jest prezydent Wrocławia, Jacek Sutryk, de facto właściciel klubu.

Mówisz: patologia w zarządzaniu klubem piłkarskim, myślisz: Śląsk Wrocław. Pod tym względem jest absolutnie na topie polskiego futbolu. Przez ostatnie lata pełnił funkcję przede wszystkim spalarni publicznych pieniędzy. W ciągu 6 lat na Śląsk z kasy miasta (czyli w sumie z prywatnych kieszeni wrocławian) poszło bagatela 130 milionów złotych. W tym czasie Sutryk obiecywał, zapewniał, czy raczej nawijał makaron na uszy, że WKS doczeka się prywatyzacji. I kiedy już znalazł się potencjalny inwestor, to Śląsk zdobył wicemistrzostwo, a Sutryk wywindował wartość klubu do granic absurdu. Wszyscy, z wyjątkiem prezydenta zdawali sobie sprawę, że to wynik grubo ponad stan. A może to wiedział, tylko pazerność i zachłanność wzięła górę…

Muszę przyznać, że Śląsk i tak długo oszukiwał przeznaczenie. Zważywszy na bałagan w zarządzie, spadek do 1. ligi był jak antyczne fatum. Nieudolne, niekompetentne władze sprowadziły ten klub do rangi mema, z którego nabija się cała piłkarska Polska. Nie tylko jednak mema, ale również i zabawki Sutryka do gry politycznej. Z drugiej strony, być może Śląsk właśnie potrzebuje takiej terapii szokowej i wielkiego resetu, po którym wszystko powinno być zbudowane od nowa. To klub z zasługami, na miarę Ekstraklasy – podobnie jak Ruch czy Wisła Kraków. Jednakże za stare sukcesy nie ma nic, liczy się to, co tu i teraz. A przez cały rok Śląsk nie dostarczył wystarczająco dużo argumentów za jego utrzymaniem.

SPRAWDŹ TAKŻE
Więcej
    REKLAMA
    108,901FaniLubię

    MOŻE ZACIEKAWI CIĘ