Zimowe okienko transferowe w większości europejskich lig zostało zamknięte. Ostatnie tygodnie miały niekwestionowaną królową na rynku transferowym – a została nią Premier League. Angielskie kluby sprowadziły do siebie zawodników za rekordowe 3 miliardy euro. Czy to rzeczywiście oznacza, że futbol skazany jest na coraz większe wydatki? A może obserwujemy jedynie szaleństwo Anglików, które skończy się dla nich tragicznie? Jak na ich tle wypadają przedstawiciele innych topowych lig i czy będą w stanie wytrzymać narzucony wyścig zbrojeń?
Szaleństwo klubów Premier League
Obserwując bilans transferowy angielskich klubów w ostatniej dekadzie, widzimy dwa odbiegające od reguły sezonu. W rozgrywkach 2017/18 bohaterami okienek zostawali tacy gracze jak Romelu Lukaku, Alvaro Morata, Aymeric Laporte, Virgil van Dijk oraz Pierre-Emerick Aubameyang. Drużyny solidarnie wzmacniały swoje składy i tak naprawdę każdy zespół dorzucił swoją znaczącą cegiełkę do wyniku przekraczającego 2 miliardy euro wydatku.
Podczas obecnego sezonu, najwięcej wydała Chelsea, która na wzmocnienia przeznaczyła ponad 600 milionów euro. Kłamstwem jest jednak zrzucanie całej „zasługi” na jeden klub. Zerkamy na ligowych średniaków i odpalamy kalkulator. Leeds, Nottingham, Southampton, West Ham oraz Wolverhampton przeznaczyły na transfery łącznie 843 miliony euro. Pięć – umówmy się – przeciętnych drużyn w skali rozgrywek, wygenerowały wydatki zbliżone do rekordu całej ligi z zeszłego sezonu. Ba! West Ham jest w stanie wydać na transfery więcej niż wszystkie belgijskie kluby razem wzięte. To, co dla reszty świata jest sufitem, dla drużyn Premier League staje się podłogą. Napoli jest w stanie walczyć o tytuł mistrzowski wydając 18 milionów euro na Kima oraz 10 milionów euro na Kvaratskhelie. W tym samym czasie będące na miejscu spadkowym Bournemouth wydaje 60 milionów euro na zimowe wzmocnienia.
Przepłacane transfery psują rynek
Około 900 milionów euro z wydanych pieniędzy trafiło do… angielskich drużyn. Przykładowo, Burnley grające w Championship sprzedało 4 piłkarzy klubom Premier League i zainkasowało za nich 76 milionów euro. Dzięki temu bez żadnego problemu mogli pozwolić sobie na transfer Hjalmara Ekdala – tego samego, który był przymierzany do Lecha Poznań. Szaleństwo gigantów wygenerowało ogromne pieniądze dla średniaków Premier League, dzięki czemu przeciętne drużyny z tej ligi mogły wydawać wielkie środki na pozyskiwanie graczy z drużyn dołu tabeli, a za chwile duże pieniądze mogą być płacone za graczy z Championship.
Bądźmy realistami, jeśli kluby zaplecza Premier League będą zarabiały po kilkadziesiąt milionów euro w sezonie, za chwilę będą w stanie przelicytować zespoły z Holandii czy Belgii. Feyenoord będący liderem Eredivisie miał ostatnio problem z przeprowadzenie transferu przekraczającego 10 milionów euro, bo to zdecydowanie więcej niż rekordowy wydatek tego klubu. Wspomniane Burnley pozyskało Lyle Forstera, płacąc KVC Westerlo 11 milionów euro. A to, że napastnik na poziomie ligi belgijskiej strzelił ledwie 9 goli? Anglicy mogą pozwolić sobie na taką inwestycję.
Serie A czeka na dalszy rozwój wypadków
229 milionów euro — tyle kosztowali piłkarze rodem z Serie A sprowadzeni przez kluby z Premier League. Dzięki temu Włosi po raz pierwszy od wielu lat więcej zarobili na sprzedaży zawodników, niż wydali na transfery. Ligowi giganci pokroju AC Milan, Interu czy Romy ograniczają wydatki, cała trójka dokonała RAZEM 7 gotówkowych transferów oraz 5 płatnych wypożyczeń. W tym miejscu warto zwrócić uwagę na prostą zależność. Jeśli Juventus zarobił 109 mln euro na sprzedaży piłkarzy i otrzymał 67 milionów euro za Matthijsa de Ligta, to mógł też sobie pozwolić na sprowadzenie Bremera za 41 mln euro. Gdy najdroższym sprzedanym graczem Interu został Michele Di Gregorio (4 mln euro), to i wydatki na wzmocnienia były niewielkie. Pieniądz napędza pieniądz, a kluby inwestują jedynie gdy coś zarobią. Skoro Milan nie zarobił centa na odejściu takich graczy jak Franck Kessie czy Gianluigi Donnarumma, to i środków na hitowe transfery brakuje.
Hiszpańskie ograniczenia, niemiecki i francuski rozwój młodzieży
O Finansowym Fair Play LaLigi pisaliśmy w osobnym tekście.
Nawet jeśli Real Madryt czy Barcelona chciałyby dokonać transferowego szaleństwa, nie mają na nie większych szans ze względu na obowiązujące przepisy. Barca i tak musiała szukać kreatywnej księgowości, by znaleźć możliwość wydatku 158 milionów euro na zatrudnienie nowych graczy. Zauważmy jednak, że mówimy o znaczących wzmocnieniach, które… kosztowały mniej niż kwoty wydane przez zespoły z dołu tabeli w Premier League. Real Madryt przeprowadził jeden transfer gotówkowy (Aurélien Tchouameni), ale swoje zarobił chociażby na sprzedaży Casemiro.
Niemcy? Po dużym wyskoku w sezonie 2019/20, obecnie zauważamy spory spokój. Kluby przed dwa kolejne sezony więcej zarabiały niż wydawały. O ile Bayern Monachium oraz Borussia Dortmund są w stanie przeznaczyć ok. 100 milionów euro na nowych graczy, o tyle reszta ligi mocno oszczędza. Nawet RB Lipsk, uchodzący za bogaty klub wydał niecałe 60 milionów euro. Warto jednak zauważyć, że Bundesliga nie otrzymała jakichś potężnych zastrzyków finansowych z zewnątrz. Robert Lewandowski kosztował 45 milionów euro, Erling Haaland 60 milionów euro. Umówmy się, przy obecnych transferach drużyn z Premier League nie są to kosmiczne pieniądze. Czuć, że wiele niemieckich klubów postawiło na promocję młodzieży i zarobek na ich sprzedaży. Georginio Rutter, sprzedany przez Hoffenheim do Leeds za 28 milionów euro to doskonały przykład.
Francja dużo zarabia. Wydawać by się mogło, że z takim finansowym gigantem jak PSG, pojawią się wielkie pieniądze. I rzeczywiście, paryżanie wydali niecałe 150 milionów euro, ale powyżej 80 milionów zapłacili także Olympique Marsylia, Stade Rennais oraz OGC Nice. W większości francuskich drużyn króluje model sprowadzania młodzieży i sprzedawania z zyskiem. Przykładowo, Rennais ściągnęło takich piłkarzy jak Gouiri, Kalimuendo czy Wooh. Stać ich na wydatki, bowiem sprzedali Aguerda, Sulemana i Tela. Dwaj pierwsi wylądowali (zero zdziwienia) w klubach Premier League.
Liga portugalska nową siłą Europy?
Umówmy się, kluby portugalskie nie wydają takich pieniędzy jak drużyny z umownego Top 5 europejskich rozgrywek. To się może jednak zmienić!
W lidze portugalskiej jest coraz więcej pieniędzy, ale czemu się dziwić, skoro Benfika jest w stanie zarobić w dwa okienka aż 261 milionów euro? Sprowadzili Enzo Fernandeza za 44.25 mln euro, po 6 miesiącach sprzedali go za 121 mln euro. To się nazywa biznes! Liga NOS stała się oknem wystawowym dla brazylijskich, argentyńskich ale i portugalskich piłkarzy. Braga w tym sezonie gra w Lidze Europy. Uzbierali 10 na 18 możliwych punktów, wyszli z grupy i… sprzedali Vitinhę za 32 miliony euro, a przed sezonem Davida Carmro za 20 milionów euro. Z tych pieniędzy część zainwestują i karuzela będzie się kręciła dalej. Im więcej kluby chcą płacić za piłkarzy z ligi portugalskiej, tym większe są możliwości tamtejszych klubów.
Premier League gra w grę, w której nie stosuje się do reguł
Przedstawiciele Premier League już w tym momencie wyrobili sobie olbrzymią przewagę. Gdy drużyny z konkurencyjnych lig swoje wydatki uzależniają od przychodów ze sprzedaży zawodników i starają się bilansować straty, w Anglii nikt nie przejmuje się ograniczeniami. Część kibiców żartowała z oferty Evertonu za Olivera Giroud, która pojawiła się w końcówce zimowego okienka. Tylko, że angielski średniak mógłby zagwarantować mu większe pieniądze niż włoski potentat.
Dziś najgorsze drużyny ligi angielskiej otrzymują ok. 120 milionów euro z tytułu sprzedaży praw telewizyjnych, gdzie w lidze hiszpańskiej takie wartości są trzykrotnie mniejsze. Dysproporcje mogą niestety rosnąć. Reszta świata nie ma możliwości zablokowania angielskiego rynku transferowego, a przepłacanie za zawodników odbija się na rynkach innych lig. Czy Anglicy opamiętają się w swoim wyścigu zbrojeń? Raczej nie. Skoro tak łatwo naginają finansowe fair-play, to dlaczego mieliby odpuścić? Jeśli nie pojawi się rozsądny mechanizm ograniczający wydatki, kluby Premier League będą dominować ekonomicznie i łamać kolejne bariery. To wyścig, w której jeden z uczestników ma wręcz nieograniczone moce i nie zamierza oglądać się za siebie.