„W zeszłym roku wygraliśmy mecz z Evertonem z 25% szansami na zwycięstwo. Wygrywamy 3-2. W miniony weekend było 67% szans na wygraną. Każdy mecz Premier League w historii z 9% szans na przegraną, przegrywamy. 3% z Burnley i przegrywasz, 7% z Tottenhamem i przegrywasz.”
Czy te słowa Mikela Artety uważam za absurdalne? Nie. Hiszpan powiedział prawdę. Przyszedł na konferencję prasową i wyjaśnił skąd według niego tak słabe wyniki w ostatnich tygodniach. To jest po części zadanie trenera. Znaleźć wymówkę na problemy klubu. Arteta zaczął odwoływać się do matematyki. Nie jest to wcale takie głupie, bo nie od dziś wszyscy dobrze wiemy, że futbolem rządzi przypadek. Ale jest jednak jeden haczyk w tych wywodach. Hiszpan prawdopodobieństwo zwycięstwa wyliczył na podstawie modelu xG (przewidywanych bramek), czyli – najprościej rzecz ujmując – jakości tworzonych szans. Arteta na pewno sam dobrze wie, że ta statystyka często bywa złudna, ponieważ nie bierze pod uwagę, że gole zmieniają przebieg meczu. Drużyna będąca na prowadzeniu – świadomie lub podświadomie – oddaje inicjatywę i cofa się głębiej.
Czynnik szczęścia
Najlepszy przykład to mecz z Tottenhamem. Arteta wyraża się jasno: “rywal miał 7% szans na wygraną”. I wygrał. Teoretycznie to pechowe zrządzenie losu, praktycznie – każdy kto oglądał mecz potwierdzi, że Koguty były zespołem lepszym, a Mourinho dokładnie tak sobie ten mecz zaplanował. Zero przypadku. Popatrzmy na ten mecz również przez pryzmat statystyczny, ale z nieco innej strony. Na przerwę Tottenham schodził z dwubramkowym prowadzeniem mając xG na poziomie 0,26 (to zasługa także świetnej skuteczności, więc tutaj Arteta może mówić o pechu). Arsenal – 0,19. Kanonierzy bijąc głową w mur całą drugą połowę dobili do wartości 0,60, czyli i tak nie zasłużyli na bramkę. Tottenham w drugiej połowie nie oddał za to żadnego strzału (choć niektórzy statystycy zaliczyli im strzał ze spalonego). Nie oddał, bo nie musiał. Nastawił się tylko na bronienie.
Wychodząc na konferencję po meczu z Manchesterem City Arteta znów będzie mógł poruszyć temat czynnika szczęścia w futbolu. Gdy to zrobi pewnie znów zostanie uznany za oderwanego od rzeczywistości, bo ciągle w to brnie, ale tym razem ma powody. Kiedy akurat nie ma VAR-u bramkarz rywala pod koniec drugiej połowy spokojnie mógłby otrzymać czerwoną kartkę za faul na Martinellim – najlepszym piłkarzu The Gunners w tym meczu – który przez to starcie musiał zejść z powodu urazu. Dodatkowo zespół stracił bramkę na 1-3, która zabiła mecz po wyraźnym spalonym. Argumentacja porażki przez Artetę byłaby wówczas logiczna. Oczywiście, powoływane się na to, że bramka zmieniła przebieg meczu wcześniej kompletnie ignorując ten fakt byłoby czystą hipokryzją ze strony Hiszpana, ale przecież chodzi tylko o to, aby potrafić wytłumaczyć porażkę przed światem.
Arteta brzytwy się chwyta
Arteta brzmi trochę tak, jakby właśnie tonął i chwytał się już brzytwy, ostatniej deski ratunku. Liczy, że po prostu zacznie wpadać. Swoimi wypowiedziami sprawia wrażenie, jakby nie miał już pomysłu na naprawienie zespołu. Śmiać się z Arsenalu dziś jest łatwo, znaleźć rozwiązanie – znacznie trudniej. A wczorajszy mecz z Manchesterem City – choć ćwierćfinałowy – był okazją dla Artety do przetestowania potencjalnie nowych rozwiązań, przede wszystkim młodych, utalentowanych zawodników. Dotychczas dostawali oni szansę głównie w Lidze Europy ze słabszymi rywalami, więc starcie z Manchesterem City byłoby świetną weryfikacją. Hiszpan niestety tego nie zrobił.
Nadzieja w młodzieży?
Dlaczego Saliba, Pablo Mari, Smith-Rowe i Balogun zaczęli mecz na ławce? Ciężko powiedzieć. Arsenal jest w fatalnej sytuacji, przegrywa mecz za meczem, a stara gwardia nie dojeżdża. Snuje się po boisku. Niektórzy piłkarze nie dają nawet pół powodu, aby na nich stawiać. Są podupadli mentalnie i sprawiają wrażenie piłkarzy pozbawionych ambicji. Nasyconych samym patrzeniem, jak na koncie bankowym pojawiają się kolejne cyferki. Młoda gwardia wręcz przeciwnie. To ostatnia iskierka nadziei kibiców Arsenalu na lepsze jutro. Dość powiedzieć, że najlepszymi zawodnikami Kanonierów przeciwko Man City byli Gabriel Martinelli i Joe Willock. Anglik grał na prawym i lewym skrzydle oraz w środku pomocy i wszędzie radził sobie przyzwoicie, zawsze szukał gry do przodu i często próbował prostopadłych podań na wolne pole. Brazylijczyk za to uosabia coś, czego większości piłkarzom Arsenalu brakuje – energię, dynamikę i ambicję. Taką czystą radość z przebywania na boisku i chęć bycia pod grą.
Nie zrozumcie mnie źle, nagłe zapełnienie połowy składu młodzieżą na następny mecz z Chelsea nie zbawi Arsenalu. Chodzi o to, aby oni dostawali szansę. Smith-Rowe i Balogun weszli wczoraj, gdy było już po meczu, a i tak dali kilka pozytywnych sygnałów. Co więcej, każdy z nich jest w stanie zaoferować coś, czego brakuje Arsenalowi (bo brakuje niemal wszystkiego). Arteta musi próbować, bo nie ma nic do stracenia. Przecież gorzej już chyba być nie może.