Sam Allardyce, jakiego nie znaliście. Hybryda innowacyjności i prostoty.

Jeśli mielibyście wskazać, z czym kojarzy Wam się Sam Allardyce, zdecydowana większość powiedziałaby, że ze starym, typowym angielskim futbolem: długimi piłkami, wysokimi napastnikami, stałymi fragmentami gry, brutalną grą, czy antyfutbolem. Jeśli chodzi o samą postać angielskiego menadżera, to – rzecz jasna – jest podobnie. Wielu osobom kojarzy się on z bezmyślną, angielską szkołą, czyli braku analizowaniu taktyki rywala, nie szukaniu żadnych innowacyjnych metod oraz ograniczaniu się do motywacji swoich zawodników, tak jakby czynnik mentalny w futbolu byłby najważniejszy. Co więcej, obrazek Big Sama żującego gumę przy linii bocznej, wywierającego presję na sędzim technicznym i pokrzykującego na swoich podopiecznych powinien tylko utwierdzać nas w takim przekonaniu. Rzeczywistość jest jednak zupełnie inna. O ile tzw. „granie lagą” przez zespoły Allardyce’a było widać jak na dłoni, tak metody treningowe, czy proces analizy rywala – czyli sprawy wykonywane za zamkniętymi drzwiami – były rzeczami, do których wbrew pozorom Big Sam przywiązywał wielką wagę.

REKLAMA

Inspiracje Allardyce’a

Inspiracje, które Allardyce wykorzystywał jako trener, zaczął czerpać będąc jeszcze czynnym piłkarzem. Podczas jego krótkiej przygody z amerykańskim klubem Tampa Bay Rowdies, jego zespół używał tego samego boiska, co miejscowa drużyna futbolu amerykańskiego. – To, w jaki sposób futboliści przygotowywali się w tygodniu do meczu, otworzyło mi oczy i było jednym z tych doświadczeń, które zmieniły moje życie. Nauczyłem się tam, że przygotowanie fizyczne jest o wiele bardziej złożoną sprawą niż to, za co uważamy je w Anglii. – mówił Big Sam. Allardyce zwrócił uwagę również na rozbudowany sztab drużyn NFL, w skład których wchodzili masażyści, dietetycy, psycholodzy oraz statystycy, czy analitycy. Dlatego, gdy pod koniec lat 90-tych został menadżerem Notts County, od razu nakłonił zarząd do sprowadzenia fizjoterapeuty. Ponadto, pobyt w USA otworzył oczy Big Samowi na inne sporty. W dalszej fazie swojej menadżerskiej kariery Anglik sporo czerpał z nie tylko wspomnianego już futbolu amerykańskiego, ale również baseballa, czy kolarstwa.

Największe sukcesy Big Sam odnosił w Boltonie i to na tym etapie jego kariery się skupimy. Ekipę Kłusaków przejął w październiku 1999 roku i już w następnym sezonie 2000/01 wywalczył z klubem awans do najwyższej klasy rozgrywkowej. Wejście do Premier League Bolton miał imponujące. Rzekomo mieli być „chłopcem do bicia”, a w pierwszym meczu po powrocie na najwyższy szczebel rozbili na wyjeździe Leicester City 5:0, a po 3 kolejkach byli sensacyjnym liderem. Ostatecznie w dwóch pierwszych sezonach z trudem się utrzymywali, ale w następnych odpalili na dobre. W sezonie 2003/04 doszli do finału Pucharu Ligi, gdzie przegrali z Middlesbrough, a we wszystkich 4 ostatnich sezonach pod wodzą Allardyce’a zajmowali miejsce w górnej połówce tabeli. Big Sam stworzył z Boltonu zespół, który był czymś więcej niż tylko średniakiem ligi i potrafił postawić się najlepszym.

Miłośnik cyferek

Przepis na sukces Allardyce’a był bardzo złożony. Po pierwsze, angielski trener mocno rozbudował swój sztab szkoleniowy, bowiem w klubie znajdowało się więcej trenerów niż piłkarzy, co na początku XXI wieku, zwłaszcza w instytucjach pokroju Boltonu, było niespotykane. Bardzo ważnymi członkami sztabu byli analitycy, którzy tworzyli statystyczne profile wszystkich pozycji, po czym Big Sam mógł dostosowywać charakterystykę piłkarza do jego zadań na boisku. W taki sposób z napastników Henrika Pedersena i Kevina Daviesa zrobił – odpowiednio – lewego obrońcę i prawego pomocnika, Ricardo Gardnera z lewego skrzydła przesunął na pięterko niżej, a środkowych obrońców Ivana Campo i Fernando Hierro przekwalifikował na środkowych pomocników. Allardyce dostosował piłkarzy do swojego stylu gry i umieścił ich na odpowiednich pozycjach. Rzecz pozornie prosta, ale zarazem nie tak często spotykana nawet we współczesnym futbolu.

Allardyce uwielbiał liczby, które były nieodłączną częścią jego pracy. Zawsze i wszędzie. Na obiektach treningowych przy Reebok Stadium powstał tzw. Pokój Wojny, gdzie na ekranach wyświetlały się diagramy dotyczące kondycji piłkarzy i przeróżnych statystyk meczowych, jak przebiegnięte kilometry przez zawodników, ich statystyka celnych podań, czy liczba sprintów, wślizgów i przechwytów. Dzięki modelowi statystycznemu obliczył również, w jakie rejony najczęściej spada piłka przy stałych fragmentach gry i tam nakazywał ustawiać się swoim piłkarzom. Jednak co ważne, Allardyce nie był niewolnikiem statystyk. Sporo z nich czerpał, analizował je, ale potrafił również podjąć decyzję samodzielnie, bazując na własnym przekonaniu, doświadczeniu, czy intuicji. W taki właśnie sposób sprowadził Ivana Campo, który stał się ważną postacią dla Kłusaków, czy pod koniec sezonu 2003/04 aplikował zawodnikom cztery dni wolnego po każdym zwycięstwie, co nie podobało się analitykom zespołu.

Krok przed resztą

Co ciekawe, nie tylko w statystykach Allardyce był krok przed innymi. Wypracowania sobie przewagi szukał wszędzie, nawet w najmniejszych detalach. To właśnie on jako pierwszy, przez jakiś czas, zamiast stać przy linii bocznej, zasiadał wysoko na trybunach, co miało pomóc mu w obserwowaniu meczu pod kątem taktycznym. Inny przykład – kiedy w życie wszedł przepis mówiący o tym, że gracze, którzy znajdowali się na pozycji spalonej, ale nie brali udziału w akcji mogą ponownie włączyć się do gry po zejściu z ofsajdu, Big Sam skrzętnie to wykorzystał. Przy stałych fragmentach gry, nakazał dwóm podopiecznym stać na pozycji spalonej i nie walczyć o wrzuconą futbolówkę, lecz cofnąć się, by dopaść do drugiej piłki. W takiej sytuacji obaj zawodnicy atakowali z pozycji, gdzie przeciwnicy nie byli w stanie ich pokryć. Raz nawet Allardyce nakazał swojemu zawodnikowi stać wprost przed bramkarzem rywali przy rzucie wolnym i zasłaniać mu widok. Sam – mimo, że często wykorzystywał ten przepis – nie był jego zwolennikiem, ale uznał, że „nie może zrobić nic poza tym, żeby spróbować wykorzystać to na swoją korzyść”.

W erze, kiedy Premier League stawała się coraz bardziej kontynentalna, Big Sam i jego Bolton wszedł do ligi bez kompleksów i ponownie wprowadził tradycyjny, angielski styl. Przy tych wszystkich innowacyjnych metodach, przez pierwsze dwa sezony Bolton grał staroświecką „lagę” w systemie 1-4-4-2. W następnych latach Allardyce przeszedł na ustawienie 1-4-5-1, co zbiegło się w czasie ze znaczną poprawą rezultatów Kłusaków, ale sam pomysł na grę pozostał ten sam. Big Sam po prostu zaczął ustawiać wysokich zawodników również przy linii bocznej i zagęścił środek pola w celu zbierania drugich piłek. Ale żeby nie było, Bolton nie był tylko zespołem surowych technicznie, ale walecznych i obdarzonych świetnymi warunkami fizycznymi piłkarzy. Big Sam na przestrzeni lat ściągał na Reebok Stadium zawodników utalentowanych, świetnych technicznie i potrafiących grać widowiskowo. Najpierw byli to Djorkaeff i Okocha, a następnie Diouf i Anelka. To sprawiało, że zespół nie był jednowymiarowy. Siał niezwykłe zagrożenie w powietrzu, ale potrafił również zaskoczyć rywala w inny, bardziej wyszukany sposób.

Miejscowy rewolucjonista

Mieszanka zawodników o różnej charakterystyce była potrzebna również Allardyce’owi, aby skutecznie przygotowywać taktykę pod przeciwnika i wykorzystać jego słabe strony. – Media nie doceniają faktu, że przez cały tydzień analizowaliśmy, jak zneutralizować ich świetnych technicznie graczy i nie dać im ani chwili spokoju przy piłce. Znalezienie słabości Arsenalu i wykorzystanie ich to prawdziwa umiejętność – mówił ówczesny szkoleniowiec Boltonu po meczu z Kanonierami. Tą wypowiedzią Big Sam zwrócił uwagę na ważną rzecz. Przekaz odnośnie Boltonu często ograniczał się tylko do długich piłek, stałych fragmentów i ostrej, bezpardonowej gry. Zarówno media, jak i kibice nie widzieli tego, co odbywało się za zamkniętymi drzwiami. To właśnie godziny rozpracowywania przeciwnika i analizy statystyk pozwalały Kłusakom odnosić sukcesy.

Na początku istnienia Premier League wszystkie rewolucje pochodziły z zagranicy. Tymczasem, na początku XXI wieku trenerem, który – zaraz po Arsenie Wengerze – wprowadził najwięcej nowinek do angielskiego futbolu był człowiek stąd, Big Sam. Prosty angielski trener, były przeciętny piłkarz, który cierpiał na dysleksję (miał problemy z pisaniem i czytał bardzo powoli) i jak sam o sobie mówił „nic nie poradzi na to, gdzie się urodził i jak wygląda”. Big Sam pod względem stylu gry (celowo) został w poprzedniej epoce. Za to pod względem wykorzystania danych statycznych, budowania sztabu i przygotowania fizycznego wyprzedził swoją epokę. – W pracy chodzi dziś w dużej mierze o pozę i autoprezencję, o to, jak ludzie cię oceniają, a nie o to, jaki jesteś. – powiedział pewnego razu Allardyce. I miał sporo racji. Bo – jak pokazała jego praca przy Reebok Stadium – najważniejsze jest niewidoczne dla oczu.

SPRAWDŹ TAKŻE
Więcej
    REKLAMA
    107,577FaniLubię

    MOŻE ZACIEKAWI CIĘ